niedziela, 24 czerwca 2012

Odgrzewany kotlet - Jestem Legendą


Zapewne wszyscy kojarzą film „Jestem Legendą” z Willem Smithem. Produkcja opowiadała o wojskowym naukowcu, który samotnie walczy z hordami bezmyślnych stworzeń, kryjących się za dnia w opuszczonych budynkach, aby w nocy wyruszyć na łowy w poszukiwaniu świeżej krwi.   Jednakże, pewnie już mniej osób ma świadomość iż „Jestem Legendą” jest jedną z 3 adaptacji jednej z najbardziej znanych książek z gatunku horrorów i science-fiction, napisaną przez Richarda Mathesona w 1954 (tak naprawdę jest jeszcze jedna produkcja oparta na tej powieści, wypuszczona jedynie na kasetach video, ale była to taka chała, mająco mało co wspólnego z książką iż pominę ją w tym artykule). Jak obraz pisarza ewoluował przez ponad półwieku? Czy stracił na wartości, a może któryś z reżyserów tchnął nowe życie w tę i tak już świetną książkę?


UWAGA!!! ACHTUNG !!! POZOR !!!
Przed przeczytaniem artykułu zapoznaj się z treścią książki Roberta Mathesona „Jestem Legendą, oraz filmami „Last Man on Earth” z 1964 toku, „Omega Man” z 1971 oraz „Jestem Legendą” z 2007, gdyż tekst wpisu zawiera sporą liczbę spoilerów, które mogą wywołać uczucie wściekłości i przygnębienia.

Jako, że najlepiej zaczyna się od początku, więc najpierw przyjrzyjmy się książce, która nadal cieszy się zainteresowaniem rzeszy twórców. Akcja „Jestem Legendą” rozgrywa się w latach 70 XX wieku. Główny bohater, Robert Neville, jest jedyną mu znaną osobą, która przeżyła epidemię tajemniczej choroby przemieniającej ludzi w żywe trupy, stroniące od światła. Na pewno pomyśleliście: „Ahh, kolejna historia o bohaterskim Amerykaninie, który w pojedynkę ratuje świat przed zarazą”, nic bardziej mylnego. Robert Neville większość czasu spędza w zaciszu swojej „fortecy”, pustego domu, przy szklance whisky i dźwięku grającego gramofonu. Tak naprawdę trudno mu się dziwić, zaraza zabrała mu żonę, córkę, sprawiła, że jego przyjaciel co noc stara się wedrzeć do jego pokoju i wyssać cała jego krew.
Główny bohater mierzy się także z bardzo przyziemnym problemem – popędem seksualnym. Wampirzyce kuszą swoimi ciałami, a Neville co noc toczy walką z własnymi pragnieniami. Będąc na granicy obłędu walczy z zarazą polując za dnia na ukrywających się zarażonych. Często popada w depresje i wiele dni spędza bezproduktywnie zamknięty w swoim bastionie. „Jestem Legendą” jest jedną z niewielu książek, które w takim stopniu skupiają się na wyjaśnieniu przyczyn powstania zarazy. Autor ucieka się nie tylko do biologii, chemii, ale także do psychologii, historii czy legend. Byłem pod wielkim wrażeniem poziomu wiedzy autora książki z tych wszystkich dziedzin.

Jednak to co wyróżnia książkę Mathesona spośród innych jej podobnych jest niekonwencjonalne i oryginalne zakończenie. Nasz bohater dowiaduje się, że jest ostatnim, znanym zdrowym człowiekiem, jednak zarażeni nauczyli się walczyć z chorobą i w pewien sposób niwelować skutki działania bakterii, która ją powoduje. Stali się w miarę normalnymi istotami ludzkimi i jedyną rzeczą jaka ich teraz przeraża jest nasz protagonista. Neville walcząc ze strasznymi stworzeniami, które spotkać można było tylko w opowieściach, sam staje się postacią legendarną, siejącą grozę i strach. Z ofiary stał się prześladowcą, mścicielem nie znającym litości. Dzięki właśnie temu aspektowi książka Mathesona zyskała rozgłos i stała się inspiracją dla rzeszy twórców literackich, filmowych i nie tylko.

Pierwszą ekranizacją powieści był film wyreżyserowany w 1964 roku, przez Ubaldo Ragona i Sidney Salkowa, pod tytułem „The Last Man on Earth”. Byłaby to zwykła ekranizacja, gdyby nie kilka bardzo znaczących różnic pomiędzy książką a filmem. Po pierwsze, autorzy  zdecydowali się zmienić tytuł, co zapewne było podyktowane celami marketingowymi, albo po prostu wizją reżyserów. „Ostatni człowiek na Ziemi” brzmi o wiele bardziej dramatycznie. Po drugie główny bohater nie nazywa się Robert Neville, tylko Robert Morgan i jest on naukowcem, który pracował w zespole badającym tajemnicza chorobę.  Występuję także pomniejsze różnice, ale wydźwięk filmu na szczęście pozostaje identyczny, a wszystko dzięki zakończeniu nie różniącemu się od tego z książki.

Nie wspominałbym o tym filmie, gdyby nie jeden element, który mnie urzekł, a mianowicie odtwórca głównej roli – Vincent Price. Zapewne większość z czytających ten artykuł nie ma pojęcia kim ten facet jest, a raczej był, ponieważ w 93 roku, w wieku 82 lat niestety umarł. Vincent Price był, przynajmniej moim zdaniem, jednym z  najwybitniejszych aktorów wszechczasów. Widziałem filmy, które zaginęłyby w odmętach śmieci i filmowego syfu, gdyby nie znakomita gra aktorska pana Price’a. Dla młodszych widzów ciekawostka, Vincent Price zagrał z Johnnym Deppem w filmie Edward Nożycoręki, wcielił się w rolę „wynalazcy” głównego bohatera. Film jest stary, ale można go łatwo obejrzeć, ponieważ jest dostępny legalnie za darmo w intrenecie. Dla zainteresowanych link do filmu znajdziecie pod tym adresem.

Ekranizacja z 1964 roku ma swój urok, ale nie porywa. Jest to w gruncie rzeczy zwykłe przeniesienie książki na srebrny ekran i tyle, trzeba przyznać, że dobrze zagrane przeniesienie, ale niezbyt zapadające w pamięć. Na początku lat 70, niejaki pan Boris Sagal wpadł na pomysł, aby zrobić kolejną ekranizację „Jestem Legendą”, jednak dorzucić do dzieła trochę wkładu własnego. W filmie „Omega Man” nadal mamy do czynienia z chorobą, która zamienia ludzi w stworzenia nie znoszące światła, ale nie jest ona dziełem natury. Lata 60 były czasem zaostrzenia się konfliktu między wschodem i zachodem, które toczyły między sobą „zimną wojnę”. W 1961 roku wybudowano mur berliński, rok później miał miejsce kryzys kubański, w połowie dekady wybuchła wojna w Wietnamie. Na pewno żyli wtedy ludzie, którzy byli przekonani o tym, że świat zmierza ku zagładzie(taki człowiekiem był Philip K. Dick, o którym już wkrótce). Choroba ukazana w filmie stanowiła oręż, broń biologiczną, mającą na celu zgładzenie ludności USA. W wyniku działania bakterii/wirusa/innego paskudztwa ludzie nie mogą już przechadzać się w blasku słońca, ale w odróżnieniu od książki Richarda Mathesona nie postradali rozumu i nie zamienili się w bezmyślne zombi. Co więcej, zaczęli myśleć i doszli do wniosku, że to cywilizacja i technika są sprawczyniami ich nieszczęścia i próbują zniszczyć jej ostatni żyjący symbol czyli nieszczęsnego Roberta Nevilla, który uniknął przemiany w wampira podając sobie eksperymentalną szczepionkę. Wampiry w dzień kryją się w piwnicach domów, w zaciemnionych budynkach, knują, czekają aż Neville popełni błąd, aby wtedy dopaść naukowca, który dodatkowo jest wojskowym naukowcem co w oczach zarażonych potęguje jego winę. Oczywiście prócz walki o przeżycie Neville ma problemy emocjonalne, rozmawia z popiersiem Cezara w swoim mieszkaniu, zna wszystko filmy jakie znajdują się w kinie na pamięć i nie stroni od alkoholu.
Dlaczego warto obejrzeć ten film? Głównym powodem jest fakt, iż reżyser nie skopiował książki, ani nie ulepszył poprzedniej ekranizacji dodając efekty i technicolor. Stworzył nową, ciekawą i wiarygodną historię. Ludzie uwielbiają obwiniać kogoś za swoje nieszczęścia, a w świecie „Omega Man” nie ma nikogo lepszego niż wojskowy naukowiec, pracujący nad mikroorganizmami chorobotwórczymi. Dzieło powstało w latach 70, więc zawiera sporo błędów, z naszej perspektywy wygląda trochę kiczowato, ale nadrabia historią i klimatem, którego wiele współczesnych produkcji nie posiada. Charakterystyczne dla książki zakończenie zostało trochę słabo wyeksponowane, ale to chyba dlatego, że reżyser skupił się bardziej na gniewie zarażonych na Nevilla, a nie na ich strachu, więc można spokojnie przymknąć na to oko i cieszyć się znakomitym filmem.

Na prawie 40 lat Hollywood czerpało z dzieła Richarda Mathesona w związku z produkcjami innych filmów o zombie, ale zbytnio nie rwało się do tworzenia kolejnej ekranizacji. Wreszcie w 2007 roku Francis Lawrence wypuścił do kin film „Jestem Legendą”. Niestety, jest to produkcja nieoryginalna, czerpiąca jedynie główny wątek z książki i kopiująca wiele scen z poprzednich części. Zacznijmy od głównego problemu filmu, czyli od pierwszoplanowego aktora – Willa Smitha. Co tu dużo mówić, to nie jest rola dla Willa, widziałem go w wielu dobrych filmach jak „Faceci w czerni” czy „Siedem dusz”, cenie go jako aktora, ale tutaj gra jak dziecko z autyzmem. Przez cały film idzie z tym samym wyrazem twarzy. Dla wszystkich fanów tego aktora - uważam, że nie jest to jego wina, reżyser „Jestem legendą” stworzył Constantina, gdzie Keanu Reeves cierpi na tę samą przypadłość. Chociaż z drugiej strony Keany Reeves w każdym filmie ma ten sam wyraz twarzy…

Sama postać grana przez Smitha w dużej mierze ściągnięta z filmu „Omega Man” – też mamy do czynienia z wojskowym naukowcem, który pracuje nad szczepionka na zarazę. Jednak, w przeciwieństwie do książki i jej filmowych adaptacji nasz bohater nie stwarza wrażenia człowieka z problemami – nie pije, nie ma depresji, jedynym dziwnym symptomem jest fakt, że zna filmy z wypożyczalni na pamięć, co zostało także zerżnięte z filmu „Omega Man”. Dodatkowo McGayver przy nim to mały Miki, Smith potrafi robić pułapki z wraków samochodów, skakać z entego piętra budynku i wstawać bez obrażeń, w piwnicy ma super wyposażone laboratorium i po 3 latach prac nadal ma odczynniki! Każdy naukowiec powinien się od niego uczyć gospodarności.

W filmie występuje scena, kiedy to główny bohater poluje na sarny, czy innego zwierza, wożąc się w Fordzie Mustangu, którego używał bohater poprzedniej ekranizacji. W intrenecie można przeczytać, że twórcy czerpali właśnie z wersji z 1971 roku, co tłumaczy taką ilość podobnych motywów. Szkoda, że scenarzyści pościągali w sumie nic nie znaczące elementy „Omega Man”, ponieważ fabułą nie dorasta mu do pięt. W filmie „Jestem Legendą” choroba powstaje w wyniku działania wirusa, który miał leczyć ludzi z raka. Jest to tak nieprawdopodobne, jak historie z BRAVO o zajściu w ciąże ze świeczką czy kaszanką. Testy leków trwają latami, są trzymane w super wielkiej tajemnicy, żeby nikt nie wykradł sekretu medykamentu, a w filmie wirusem zarażają się wszyscy ludzie w Ameryce. No, ale dobra, załóżmy, że to możliwe. Zdołałbym to przełknąć, gdyby nie fakt, że dotknięci chorobą ludzie to debile, zwierzaki i dzikusy. Są jeszcze bardziej tępi i pierwotni niż w książce, a tam już byli dosyć przygłupi. Problem z takim przedstawieniem zarażonych polega na jego wtórności. Było wiele filmów, o wiele lepszych od tego, gdzie główny bohater walczy z hordami równie agresywnych, co prymitywnych stworzeń.

Najbardziej rozczarowujące jest zakończenie, a właściwie jego dwie wersje. W pierwszej bohater ginie, broniąc napotkaną pod koniec filmu kobietę wraz z jej dzieckiem, przed hordami zarażonych, którzy wdarli się do jego domu, na którego fortyfikacje miał 3 lata, ale zarażeni wdzierają się do niego raz dwa, zdarza się. Niestety śmierć jest dosyć bezsensowna, ponieważ spotkana matka z synem chowają się w piecu krematoryjnym i nie zostawiają miejsca dla Roberta Nevilla, który wysadza siebie i zarażonych. Kobieta i dziecko wychodzą z pieca i udają się wraz z lekarstwem, które stworzył Neville do osady ludzi odpornych na tę chorobę. Reżyser chciał, naprawdę chciał wydobyć z zakończenia nutę „legendarności”, ale tak sobie mu to wyszło. Legendarność ma polegać na tym, że Robert Neville, był tak niesamowity, że sam w Nowym Jorku stawiał czoła hordom zarażonych i miał jeszcze czas oglądać filmy, hodować kukurydzę, polować na dzikiego zwierza i pracować nad lekiem dla całej ludzkości, a finalnie poświęcić się dla niej.

Ale to nic w porównaniu z alternatywnym zakończeniem, które zostało dołączone do płyty DVD. Tutaj Robert Neville ostatecznie nie umiera, co już jest nie do zaakceptowania, ale dodatkowo ma miejsce bardzo dziwna scena. Zarażeni po wdarciu się do domu Roberta chcą odzyskać swoją towarzyszkę, którą główny bohater uprowadził, aby wypróbowywać na niej kolejne wersje swojego leku. Na przełomie tylu lat Robert zdołał porwać kilkadziesiąt dotkniętych chorobą „osób”. Zarażony wydziera się na Nevilla, jakby ten popełnił niewyobrażalną zbrodnię. Absurdu dodaje fakt, że Neville przeprasza przywódcę wampirów za to, że porwał i, praktycznie, zabił jego towarzyszy. Żeby jeszcze dobić to zakończenie, kiedy wszyscy zarażeni potulnie wychodzą z budynku, Robert wraz z jego nową dziewczyną i jej małym synkiem opuszczają miasto przez most, który został zniszczony na początku filmu. Najwyraźniej Robertowi nudziło się na tyle, że go odbudował.

„Jestem legendą” nie byłoby książką, która tak wpłynęła na rzeszę twórców, gdyby nie oryginalne i niebanalne zakończenie. Zakończenie filmowej adaptacji także jest niebanalne i oryginalne, ale dodatkowo głupie i naciągane. Francis Lawrence chciał nam pokazać jak bardzo nieludzkim można się stać w obliczu takiego zagrożenia. Jestem w stanie się z tym zgodzić, ale ten człowiek to geniusz, wynalazł w pojedynkę lek na chorobę, która zabiła miliardy, a  zabił może z 50 osób. Do tego udało mu się przeżyć 3 lata w dosyć niesprzyjającym środowisku, równocześnie prowadząc super trudne i zaawansowane badania. Rozumiem, że życie ludzkie trzeba cenić, ale jak inaczej w takich warunkach można stworzyć lek, jak nie testując go na prawdziwych zarażonych, którzy praktyczni stali się zwierzętami i nawet lek Nevilla nie przynosi w tym aspekcie zbytniej poprawy. Jest to chyba wina dzisiejszego podejścia to spraw związanych z „humanitarnym” zabijaniem zwierząt, które autor chciał przemycić po cichu to swojej produkcji. Niestety wyszło dosyć tandetnie i trzeba się rzeczywiście skupić, żeby to jako tako zinterpretować.

„Jestem Legendą” Richarda Mathesona jest wyjątkowe pod niemal każdym względem. Z dzisiejszego punktu widzenia nie ma w niej nic nowego, ale w tamtych czasach to był hit, nowość, która wpłynęła na wielu późniejszych twórców, np. na Georga Romero, który wyreżyserował „Noc żywych trupów” w przypływie inspiracji po lekturze powieści Mathesona. Inni twórcy postanowili po prostu zekranizować książkę, jedni trzymając się ściśle oryginału, inni rozwijając zawarte w nim idee i pomysły. Zaletą tej pozycji jest fakt, iż pozwala ona na eksperymentowanie, co w efekcie daje nam aż 3 ekranizacje, różniące się w znacznym stopniu. Moim faworytem jest „Omega Man”, jest to film oryginalny, dosyć przemyślany i znakomicie zagrany. Każdemu polecam przeczytanie książki Matheson, obejrzenie jej ekranizacji i zadecydowanie - czy książka jest lepsza od filmu?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz